czwartek, 5 listopada 2009

Brama Nizinna



Nieodmiennie fascynuje mnie Brama Nizinna, jej stare drewniane drzwi z żelaznymi okuciami i powstający w niej chaos komunikacyjny. A poza tym – jej pokrycie dachowe i grube na metr ściany! Dzięki temu, że dociera tu tak niewielu turystów mam do tej starej bramy miejskiej o wiele bardziej osobisty stosunek niż na przykład do Bramy Wyżynnej czy Złotej Bramy. Bramy miejskie są dla mnie czymś szczególnym. Są kluczem do miasta, stanowią jego osłonę a zarazem wizytówkę.

środa, 4 listopada 2009

Pogoda a pisanie

Tak to już jest – zimno, deszcz, śnieg zmuszają człowieka do wycofania się w głąb siebie. Przypominam sobie niedawną rozmowę, w której poruszona była kwestia tego, jakie czynniki mogłyby mieć wpływ na kształtowanie się kultur (chociażby w obszarze śródziemnomorskim w porównaniu z regionami położonymi bardziej na północ), oczywiście pojawił się przy tym także temat pogody i wszelkich jej konsekwencji dla warunków do uprawy roli i działalności człowieka.

Duża część tych rozważań to oczywiście spekulacje, bo na przykład obszar Europy Środkowej położony jest mniej więcej w takiej samej strefie pogodowej – mimo to rozwinęły się na nim tak bardzo zróżnicowane kultury. A może należałoby spojrzeć na to inaczej: Czy one tak bardzo różnią się od siebie?
Zapędziłam się jednak za daleko, chciałam napisać o czymś zupełnie innym (nawet jeśli, do czego muszę się przyznać, takie myśli zaprzątają mnie częściej – i nigdy nie mogę się przy tym pozbyć przeświadczenia, że jestem chimerą, pół niemiecką, pół polską).

Dokładniej rzecz ujmując – zimno, deszcz, śnieg zmuszają pisarza do powrotu w głąb siebie. Teraz chyba już ostatecznie i nieodwołalnie w Gdańsku zrobi się brzydko. Wiatr smaga i zrywa ostatnie liście z drzew, w małym parku za moim oknem wszystko obumarło, liście przerzedzają się nawet na klonie rosnącym chyba dokładnie przy kościele Mariackim.
Deszcz i śnieg z deszczem sprowadzą nawet największego miłośnika spacerów z powrotem do biurka, przyciągną jego dłoń do ołówka i poprowadzą go po arkuszach papieru zawieszonych na ścianie.

Cała ta substancja, która uległa wchłonięciu, będzie teraz zamieniana w fikcję, w coś samoistnego. Stare Przedmieście i Dolne Miasto, fortyfikacje. Obudzą się do nowego życia na papierze, już wkrótce, a tymczasem deszcz napiera na szyby.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Jaśkowa Dolina

Wycieczka z Andrzejem do Jaśkowego Lasu. Najpierw długi spacer przez Wrzeszcz, drogą biegnącą obok jego domu rodzinnego, już w bezpośrednim sąsiedztwie lasu, aż w końcu – wchodzimy do niego. Jest tu cudownie pagórkowato, podłoże lasu wychodzi naprzeciw wędrowcom i ścieli się łagodną falą pod ich nogami, a wysoko ponad głowami szumią buki nieopadłymi jeszcze liśćmi. Ich wysmukłe pnie stoją w dużym oddaleniu od siebie, jest jasno i widno.

Andrzej opowiada o nie kończących się zjazdach na sankach przez las, kiedy był jeszcze dzieckiem – także o tym, że dziś wiele tras, którymi zjeżdżał już dawno popadło w zapomnienie. Jaka to musiała być frajda, kotłować się w żywiołach, w śniegu, leśnej ziemi, w otoczeniu krystalicznie czystego powietrza...

Wycieczka – dopełniona spacerem koło rozłożystych willi, podczas którego wyciągaliśmy szyje i wyobrażaliśmy sobie, jak by się nam mieszkało w ich wnętrzach – miała miejsce akurat w bardzo odpowiednim czasie.
Kiedy bowiem stanęliśmy przed pomnikiem Gutenberga, przyszło mi do głowy, że zaledwie parę dni temu czytałam o tym miejscu Jaśkowego Lasu w „Psich latach”. Z podwyższenia, na którym stał, Gutenberg wydawał się dzieciom straszny – tutaj Tulla zrobiła z Jenny bałwana, a niedaleko, na Steffensweg (dzisiejsza ulica Batorego), Matern również zrobił z Eddiego Amsela bałwana i Złotą Buźkę.

Pogratulowałam Andrzejowi lepszych wspomnień z dzieciństwa. Jednak i my wzdrygnęliśmy się trochę, przechodząc koło Gutenberga – kilka podejrzanych postaci stało ciasno wokół niego, a z ręki do ręki krążyła butelka wódki. Ten widok sprawił, że przyśpieszyliśmy kroku. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć.

sobota, 31 października 2009

Kościół Mariacki i Ja

Pisarze mają nawyk wpatrywania się. Potrafią to robić godzinami, z oczami utkwionymi w ścianie, filiżance kawy, laptopie, najchętniej jednak wyglądają przez okno. Śmiem twierdzić, że pisarz więcej wypatruje przez okno niż pisze, więc jeśli ktoś mówi, że przez pięć godzin zajmował się pisaniem (co tak czy owak bez przerw jest niemożliwe), wtedy mówię: Tak, ale w tym trzy godziny patrzyłeś przez okno!

W blogu opublikowałam już wiele zdjęć przedstawiających widok z mojego okna, są to zdjęcia niewielkiego parku i wznoszącego się za nim kościoła Mariackiego. Każdego dnia osłonięta wieża – akurat jest w trakcie restauracji, dlatego jest opakowana w materiał, który w czasie ostatniej burzy i tak nie był w stanie zatrzymać spadających cegieł – zagląda mi przez ramię, przygląda mi się, kiedy piszę.

Nie chcę być patetyczna, ale naprawdę stała się mi ona bardzo bliska, co więcej – stała się niemal nieodzownym pisarskim atrybutem, czymś, co w moim mniemaniu pozwala mi się lepiej skupić, dłużej wytrwać przy biurku, ten kościół po prostu czuwa nade mną i zazdrośnie kontroluje mój czas pracy.

Kościół Mariacki. Do tej pory zdążyłam go dokładnie poznać, znam w nim wszystkie wejścia i wyjścia, portale, wytarte kamienne płyty, kaplice, zegary, drewniane rzeźby, ołtarz. Czuję się w nim jak w domu. Kiedy mam już dosyć siedzenia przy biurku, a wiem, że nie mam dość czasu na spacer lub wypad w miasto, wtedy idę właśnie tam i parę razy obchodzę wkoło wnętrze kościoła, za każdym razem odkrywając jakiś nowy szczegół.

Co ja pocznę bez niego, już wkrótce? Zastanawiam się nad fototapetą. Jakoś trzeba ten problem rozwiązać.

czwartek, 29 października 2009

Gdynia

Chwilowa ucieczka z miasta do Gdyni – z miasta do miasta. Gdingen, Gotenhafen, Gdynia – burzliwa historia, toteż i wczorajsze promienie słoneczne sprawiały wrażenie farby, której warstwa z trudem pokrywała historię tego miejsca i wszystko inne, co składa się na jego klimatyczny charakter.

Był czas, kiedy Gdynia była spokojną wioską rybacką – jakaż to sprzeczność wobec roli, która miała jej kiedyś przypaść w XX wieku. Dostawałam dosłownie skurczów żołądka, kiedy stałam w porcie, wpatrywałam się w atramentowo czarną wodę i rozmyślałam o tym, jak 64 lata temu Wilhelm Gustloff wypływał stąd w morze z ponad 10.000 ludzi na pokładzie, z których większość była uchodźcami, cywilami – ogromna większość z nich nigdy nie miała dotrzeć do celu, do Niemiec zachodnich.
Radziecki okręt podwodny S-13 zakończył ich podróż. Tamto zatopienie do chwili obecnej uważane jest za największą katastrofę w historii żeglugi morskiej... (Dla porównania: przy zatonięciu Titanica – mimo, że jest to raczej niewłaściwy przykład – zginęło około 1500 ludzi).

Chyba mój osobisty respekt przed wodą, nieufność, jaką okazuję wobec tego żywiołu, sprawiły, że pobyt w porcie zupełnie mnie zmroził.
A może też za dużo czytam, zanim wybiorę się w jakieś miejsce i wówczas wiem o takich rzeczach, jak to, że aby uniknąć paniki, na jednym z pomostów żołnierze przetrzymywali pod bronią ponad 1000 ludzi. Ludziom tym nie dano żadnych szans ucieczki, ratunku – mimo że statek już tonął. Dramatu dopełniał fakt, że na zewnątrz panowała wtedy temperatura około minus dwudziestu stopni, a do tego statek nie był wyposażony w wystarczającą ilość szalup (!)…

Nie była to zatem relaksująca wycieczka, choć przecież Gdynia jest dziś bardzo prężnym miastem z szeroką ofertą kulturalną i ładnymi kafejkami ulokowanymi wzdłuż nadbrzeżnej promenady... Niestety na ten raz nie miałam w sobie potrzebnego spokoju duszy, by usiąść sobie w którejś z nich i popatrzeć na boje i mewy unoszące się na wodzie. Mam nadzieję, że zrobię to innym razem, bo Gdynia jako miasto zdecydowanie zasługuje na to, żeby zabrać z niej lepsze wrażenia!

wtorek, 27 października 2009

Papierowi świadkowie minionego czasu

Wczoraj byłam w Archiwum Gdańskim – niedaleko wejścia do stoczni – i przewertowałam wszelkiego rodzaju stare przewodniki po Gdańsku. Najstarszy z nich to zwyczajny album ze zdjęciami wydany w 1897 roku, kolejne książki wychwalały walory starego miasta hanzeatyckiego, inne znów skupiały się na jego problemach, takich chociażby jak trudna sytuacja mieszkaniowa.
To fascynujące, kiedy ma się przed sobą na stole ogromną mnogość różnych perspektyw i poglądów na temat tego miasta, pochodzących z różnych czasów.
(Niestety nie było przewodnika, którego akurat szukałam…).

W budynku i w pracowni archiwum panuje osobliwa atmosfera – zupełnie nie da się jej porównać ze znajdującą się ulicę dalej biblioteką, która jest wspaniałym miejscem do pracy.
W każdym bądź razie – pracownia była zapełniona, nad głowami ludzi unosiło się skupienie, od którego aż drgało powietrze, można go było niemalże dotknąć. Ten obraz sprawiał, że co chwila podnosiłam wzrok znad swoich przewodników: głowy pochylone nisko nad starymi księgami i mapami niemal w ogóle się nie poruszały.

Chociaż nie znalazłam dokładnie tego, czego szukałam, udało mi się jednak znaleźć kilka opracowań na temat sytuacji w mieszkalnictwie i zabudowy Przedmieścia… dziś znów czeka mnie obchód po okolicy i badania w terenie. Z oczywistych powodów jest to dla mnie ważne, robię to po to, by poznawać historię poszczególnych miejsc – poniekąd ich fundament. Lecz jeszcze ważniejsza jest inspiracja i historie, jakie te miejsca opowiadają mi dzisiaj.
Tak jak i drzewa na placu Wałowym okalające pozostałości fontanny muszą właśnie dziś płonąć jaskrawą żółcią i czerwienią. Jest jesień, a jesień trzeba odbierać całym sobą!

niedziela, 25 października 2009

Kultura i sztuka

Po upływie niemal trzech miesięcy, teraz, u schyłku października, muszę sobie przypomnieć rozmowę, którą prowadziłam ze znajomym na początku sierpnia, w kawiarni na Piwnej - tej kawiarni, w której wszyscy zawsze się spotykają i piją kawę (wtedy jeszcze tego nie wiedziałam i myślałam, że to jakieś moje odkrycie).

W rozmowie tej mowa była chyba mniej więcej o tym, że w Gdańsku, zwłaszcza w porównaniu z innymi miastami tej samej wielkości, niewiele się dzieje w zakresie kultury i sztuki. Że w ogóle jest to miasto nieszczególnie związane z kulturą, kojarzone raczej z polityką i gospodarką. Wtedy przełknęłam tę opinię ze zdumieniem, zastanawiałam się, czy to może być prawda, a jeśli tak, to dlaczego.

Teraz, gdy od tego czasu minęły trzy miesiące, kręcę głową na wspomnienie tamtej rozmowy.
Wokół samego tylko miejsca mojego zamieszkania, w obrębie 500 metrów, można znaleźć tyle rzeczy, że nie jestem w stanie dotrzeć do wszystkich tych miejsc.
Wspaniała Galeria Miejska na Piwnej, gdzie organizowane są wciąż nowe wystawy, które mają odwagę robić coś nowego i chcą to pokazywać, nie tylko powtarzać; nowo otwarta Galeria Grassa na Szerokiej, w której nie tylko pokazywana jest sztuka mistrza, lecz odbywają się tam również wykłady i dyskusje; czy wreszcie, gwoli dokończenia tego trójtaktu, po drugiej stronie rzeki, Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia – tam również co chwila są jakieś wystawy, happeningi, akcje.
A to tylko mały wycinek tego, co jest.

Po trzech miesiącach trzeba zwyczajnie stwierdzić: W Gdańsku coś się dzieje. Nie trzeba nawet tego specjalnie szukać, wystarczy wyjść temu naprzeciw.