wtorek, 22 września 2009

Równolegle

Powieści są egoistyczne, egocentryczne i chciwe uwagi. Samo tylko tworzenie ich planu pochłania każdy nerw i każdą myśl, myśli krążące wokół struktury i budowy są ostatnimi, które pojawiają się u mnie wieczorem, a rano bombardują mnie w pierwszej kolejności.

Teraz, kiedy wszystko staje się bardzo konkretne, kiedy pracuję nad poszczególnymi scenami i ich planowaniem, muszę wymóc na sobie samej otwarcie okna wyszukiwarki i wejście na mój blog. Pisanie opowieści miejskiej też zostaje w tyle, mój zeszyt zapełnia się za to zapiskami do powieści…

Jednak jutro z samego rana napiszę kilka miniatur, póki znów nie dopadną mnie myśli o powieści. Bo wtedy pożrą całą inspirację, spałaszują ją do ostatniego kęsa, będą się nią żywić, nabiorą ciała i dojrzeją.
To dobry czas.

poniedziałek, 21 września 2009

Sen mara…

Dziś w nocy miałam dziwny sen. Śniło mi się, że chodzę po Gdańsku, gdzieś w Śródmieściu, może na Szerokiej, i nagle usłyszałam ludzi, którzy krzyczeli „Pożar”!, słyszałam jak w oknach pękały szyby, jak waliły się domy. Przyśpieszyłam kroku, nagle ogarnęła mnie chmura dymu, wokół mnie głosy, zgiełk, wszędzie wybuchy, a jedyną trzeźwą myślą, jaka przychodziła mi do głowy było: Muszę koniecznie pójść do Żurawia i zobaczyć, co się z nim dzieje.

Kiedy wreszcie zrobiło się spokojniej, pognałam w dół Szerokiej nad Motławę i przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl: Głupio zrobiłam, w końcu niewiadomo, czy to już koniec wybuchów?
Ulica wokół mnie była spustoszona, ledwie ją rozpoznawałam, towarzyszyło mi przy tym to typowe dla snu mgliste uczucie świadomości miejsca, w którym się znajdowałam, nie widząc go jednak. Poprzez dym zobaczyłam mury Żurawia, tylko że były za małe, o wiele za małe…

Potem się przebudziłam. Pierwsze, co zrobiłam, to dopadłam okna i szybko upewniłam się, czy wszystko w porządku. Wszystko było w porządku. Może nie powinnam czytać przed snem książki historycznej o Gdańsku. Muszę ochronić Gdańsk przed moimi snami.

sobota, 19 września 2009

Opowieść miejska

Moja gdańska opowieść miejska nareszcie posunęła się spory kawałek naprzód! Pod moimi rękami powstaje mały kosmos, a że jego obręb jest tak jasno wytyczony, mogę w dosłownym tego słowa znaczeniu przyglądać się zachodzącym w nim zmianom. W tej małej książeczce Gdańsk już łatwo poddaje się przeobrażeniom, przyswajam go sobie pisarsko, co i rusz pojawiają się postacie, które są przejaskrawiane, wymyślane są kolejne i wciąż dzieją się rzeczy, które właściwie nie mogą się wydarzyć. No i mowa, nieustannie mowa. Aby stworzyć atmosferę, jest ona tak samo ważna jak i sam opis.

Jedną z opisanych i sfikcjonalizowanych postaci jest mój sąsiad "Pan Malszewski". Weźmy na próbę następujący fragment o nim:

"Gdy wracam do domu, tam, w półmroku klatki schodowej, leży cień. Zapalam światło, to Pan Malszewki, Pan Malszewski leży pod drzwiami własnego mieszkania wymięty i niedbale rzucony jak przedwczorajsza gazeta. Nie wygrzebał się ze sztormiaka, pomarańczowo-żółty kombinezon połyskuje niewyraźnie. Na klatce schodowej czuć teraz metaliczno-alkoholowy opar. Chyba dziś była wypłata.
Żeby dotrzeć do moich drzwi, muszę przejść bardzo blisko niego. Dobry wieczór, Panie Malszewski, mówię nieśmiało, ale nie otrzymuję odpowiedzi. Oczy Pana Malszewskiego są wywrócone do góry, jego wąs jest w całkowitym nieładzie, aż się prosi, żeby go porządnie ułożyć, tak jak wygładza się rozczochrane włosy na głowie dziecka. Strużka śliny spływa po brodzie na podłogę i spada na stopień schodów.
Zamykam się w swoim mieszkaniu i czatuję przy drzwiach: Zasadniczą kwestią jest bowiem, czy pani Malszewska jest w domu czy też dopiero przyjdzie do domu.
Tego momentu absolutnie nie mogę przegapić. Nasłuchuję."

poniedziałek, 14 września 2009

Książki

Dzisiaj przyszła wreszcie z Niemiec długo wyczekiwana przeze mnie paczka z książkami… trzęsę się już z niecierpliwości, by je otworzyć, dotykać ich kartek i pochłaniać… W paczce jest między innymi nowa powieść Terézii Mory "Der letzte Mann auf dem Kontinent" [Ostatni człowiek na kontynencie] .

I choć najpierw chciałam skończyć swoją książkę popularnonaukową o historii Gdańska, to jednak nie mogłam się opanować i połknęłam już pierwsze trzydzieści stron... Mora jest bardzo niezwykłą, całkowicie niezależną i porywającą autorką. Jej ostatnia powieść "Każdego dnia" należy moim zdaniem do najlepszych pozycji nowszej literatury niemieckiej. Sądzę, że mogła się przymierzyć do drugiego rzutu na podobną odległość. Ostatni człowiek dobrze się zapowiada, znowu ta zabawa perspektywą i sytuacją narracyjną, precyzją języka i częstokroć – komizmem.

Przez następnych kilka dni zatracę się zapewne w lekturze, odkryłam już kilka miejsc, które najlepiej się do tego nadają. A przy okazji wczoraj na Westerplatte przyszło mi na myśl, gdzie pracuje moja protagonistka, która budzi we mnie niepohamowaną fascynację i sympatię, i gdzie wcześniej miała swój start w Gdańsku. Nie wiem, jak długo to się utrzyma w mojej głowie, ale póki co jestem zachwycona!

niedziela, 13 września 2009

Megalomania

Aga, Ines i Filip pojechali nad morze do Jastrzębiej Góry, a więc daleko. Ja zostałam w domu i snuję szalone plany, jak w amoku zapisuję swój notatnik strona po stronie, zrywam się, chodzę tam i z powrotem, wykreślam to, co jeszcze przed chwilą zanotowałam. Co jakiś czas przychodzą do mnie wiadomości od Agi i Ines, które pytają, co tam u mnie, chyba sprawdzają, czy jeszcze mi głowa nie pękła albo czy chociaż znajduje się jeszcze na swoim miejscu.

Ja tymczasem mam swoją protagonistkę wyraźnie przed oczami, jej imię, jej wygląd, historię jej życia. Pracuję teraz nad koncepcją najbliższych zdarzeń zaprzeszłych – co się stało, jak mogło dojść do tego, co się zdarzyło? Historia rodzinna, jej polsko-niemieckie tło – to również ma już swoją konstrukcję. Zaś w kwestii mieszkania ("Tak, ale czy takie mieszkanie w ogóle może choć teoretycznie istnieć?! ") pomógł mi wielce uczony znawca Gdańska. Bardzo jestem wdzięczna za wszystkich tych ludzi, których tutaj spotykam i którzy w tak wielu sprawach służą mi swoją pomocą.

W jednym momencie absolutny zachwyt, za chwilę wątpliwości, które mnie dopadają i podszeptują mi, że to, co zamierzam jest megalomańskie i zawiłe. Chciałabym jednak nie czuć przymusu obawy przed tymi wątpliwościami ani też megalomanią czy zawiłością. Uważam, że są one kolejnymi etapami drogi prowadzącej do celu, a ten cel jest ambitny, bo musi taki być. Mój plan, w jego obecnej postaci, ma niewiele wspólnego z tym, co sobie wyobrażałam na początku. I to też jest normalne.

Ewentualnie wybiorę się jeszcze szybko nad morze, może na Westerplatte. Już czas, aby nasze stosunki zostały uregulowane od czasu tego chaosu, jaki zapanował na początku miesiąca. Chciałabym tam zażyć ciszy, spokoju. Poza tym będę wtedy mogła napisać do Ines i Agi, że w weekend jak najbardziej ruszyłam się ze swojej izdebki!

piątek, 11 września 2009

Sous le ciel de Pologne – Pod polskim niebem

Właśnie uporałam się z ponowną lekturą książki Rilkego "Pamiętniki Malte-Lauridsa Brigge". Wcale nie ukrywam, że podkradam z tego jak sroka – Rilke to wielki mistrz wycyzelowanego języka i mocnych obrazów, czym niezmiennie mnie urzeka. Moja gdańska opowieść o mieście – ten tom ukaże się już w przyszłym roku, a więc już niedługo – podobnie jak „Malte”, będzie się składała z fragmentów i przyswojeń, fikcjonalizacji, które dopiero w połączonej masie stworzą obraz szkicowany przez narratora. Główną rolę odgrywa tu oczywiście Gdańsk, zawsze Gdańsk, wraz z jego historiami i uchwyconymi chwilami.

No i Paryż: Jakie to dziwne, że mimo tych przygnębiających opisów Paryża i jego różnych oblicz, nagle zatęskniłam za metropolią nad Sekwaną… Tęsknota wezbrała we mnie tak bardzo, że otworzyłam szeroko okna i prosto w deszcz wypuściłam głosy Edith Piaf i Serge’a Gainsbourg’a. Sous le ciel de Paris s'envole une chanson... ile bym teraz dała za croissant á l'almendre gdzieś w Dzielnicy Łacińskiej!

Był to zatem dzień daremnej tęsknoty i nie dającej się określić rilkowskiej melancholii. Nie zakazuję sobie tego w żadnym wypadku. Każda myśl i ta tęsknota w końcu powrócą tutaj i będą emanować na miejsce, w którym w rzeczywistości się znajduję, dostarczając mi nowych wiadomości na jego temat. Także i wiadomości o mnie samej i o tym, czego mi brak, kiedy jestem daleko od domu. Poza tym wiem teraz, że w związku z powieścią powinnam więcej uwagi poświęcić Wrzeszczowi i Nowemu Portowi.
Benjamin Biolay śpiewa właśnie: Novembre toute l'année. Ciągle pada, chłód przenika do mojego pokoju, ale kawa ogrzewa mi dłoń.

środa, 9 września 2009

Tożsamość Weisera Dawidka

Wczoraj wieczorem byłam na spotkaniu autorskim z Pawłem Huelle. Spodziewałam się masy gości i przepełnionej sali, tak jak na spotkaniach autorskich, na których bywałam w Krakowie, jednak myliłam się. Miało bardzo przejrzystą i intymną oprawę i odbyło się w Filii Gdańskiej Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej przy ulicy Mariackiej.

Jest to miejsce warte odwiedzenia, nawet i bez Pawła Huelle – wnętrze przypominające domek ślimaka, meble z dębowego drewna, mosiężne lampy, kręcone schody i biegnąca wokół galeria. Cudowny jest tam każdy najmniejszy detal; gdy w jakieś miejsce czy pomieszczenie ktoś lokuje serce, od razu jest to wyczuwalne, w tym wypadku tym kimś był zapewne kierownik biblioteki Zbyszek Walczak.

A Paweł Huelle opowiadał trochę o swojej gdańskiej samoświadomości, anegdoty, epizody ze swojego dzieciństwa, dobrze zrelacjonowane i powiązane ze sobą. W taki sposób mogłyby też być opisane w jego znakomitej książce "Weiser Dawidek". W trakcie spotkania skomentował też kilka książek, z przymrużeniem oka również książkę swojego kolegi Stefana Chwina "Hanemann" (niemiecki tytuł tej książki to Tod in Danzig [Śmierć w Gdańsku]).
Było też wiele anegdot, krążących wokół jego sceptycyzmu wobec wszystkiego co niemieckie – za każdym razem następował wtedy humorystyczny moment, kiedy spoglądał przy tym jakby z pewnym poczuciem winy na konsula niemieckiego, który siedział obok mnie i cały czas wyglądał na rozbawionego.

Nawiasem mówiąc, jego zdaniem najlepsza książka Güntera Grassa "Kot i mysz" jest najsłabsza z całej gdańskiej trylogii. Polecał natomiast dzieło wielkiego Fernando Pessoa, portugalskiego geniusza pisarskiego, do czego i ja usilnie chciałabym się przyłączyć. Przy czym Huelle polecał "Ricardo Reisa", a ja mówię: "Księga niepokoju".