piątek, 21 sierpnia 2009

Drewno i kora

Wystawa Jana de Weryha-Wysoczańskiego w Galerii Miejskiej! Nie omieszkałam pojawić się na wernisażu razem z Ines, malarką z Portugalii (mimo że jest w pierwszym miesiącu ciąży, dzień w dzień pracuje nad dziełami na swoją wystawę w listopadzie – niejednemu przydałaby się choć odrobina z jej podejścia do pracy…). Wystawiającym się artystą jest gdańska osobistość, której główną siedzibą jednakże jest Hamburg.

Na wernisażu działo się to, co zwykle: wielki ścisk, walka o przekąski i kieliszki białego wina, artysta i jego uśmiechnięta powściągliwość. Dzieła zaś zaskakująco przyjemne w odbiorze… artysta w bardzo wrażliwy sposób posługuje się materiałem, którym jest kora i drewno, przybliża się do niego, wczuwa się w jego strukturę. Bardzo przypominało mi to Andy’ego Goldsworthy’ego, a zwłaszcza „Rivers and Tides”… porządkujący, emfatyczny land art, to było dokładnie to, czego mi było potrzeba tego wieczoru.

Niestety wystawione eksponaty ucierpiały nieco z powodu dużej liczby zwiedzających, którzy niechcący następowali na deszczułki, dotykali palcami reliefów z kory i opierali się o korową kolumnę. Co jednak było inspirującym momentem wieczoru: Kolumna wznosiła się pośrodku pomieszczenia na kształt drzewa, każdy więc automatycznie był przekonany, że to kolos, który waży pewnie parę ton. Kiedy młody mężczyzna oparł się o nią, ta od razu zaczęła się ruszać i chwiać. Na pewno odwiedzę tę wystawę jeszcze raz, ale w spokojniejszej chwili.

Przeczucie w g-moll

... Tak więc pojechałam z Agnieszką do Oliwy, na koncert festiwalu Mozartiana, stanęłyśmy trochę bezradnie w parku przed Pałacem Opatów – widzowie stali ciasno jeden przy drugim, scena z, jak przypuszczałyśmy, fantastyczną orkiestrą zdawała się nam odległa o kilka kilometrów – zastanawiałyśmy się, jaki cel ma eksperyment z nieużywaniem wzmacniaczy.
Czasami wiatr przynosił ku nam coś jakby dźwięk skrzypiec, chyba w tonacji g-moll... Po paru minutach tęsknego wyczekiwania – Agnieszka tak bardzo cieszyła się na mozartowskie brzmienia – postanowiłyśmy odpocząć przy filiżance gorącej czekolady (w sierpniu!), najlepiej w Błękitnym Pudlu w Sopocie. Słońce dawno już zaszło, zapanowało przejmujące zimno i chociaż pieczołowicie obwiązałyśmy się szalami, nie było nam ani trochę cieplej.

Poszłyśmy więc z powrotem przez park do samochodu. A tam nieprzyjemna niespodzianka: ktoś przyblokował nas monstrualnie wielkim autem. Po pół godzinie wyczekiwania zdecydowałyśmy się zadzwonić po Straż Miejską, to coś jak Policja Miejska w Niemczech. Po chwili przyjechali, byli bezradni, nie chcieli odholować tego samochodu, aż w końcu dokonali cudu, bo wyciągnęli nasze auto milimetr po milimetrze, uwalniając je z pułapki. W tym czasie trzeba było na kilka minut wstrzymać ruch na ulicy.

Aga martwiła się, czy też napiszę o tym wszystkim w blogu, ale oczywiście uspokoiłam ją od razu i powiedziałam, że gdybym to zrobiła, to przede wszystkim napisałabym o tym, jakie tego wieczoru było powietrze: krystalicznie czyste, z lekką nutą dymu, wyczuwalny humus, zdecydowany zapach zimna. Aga, powiedziałam, jeśli opiszę ten wieczór, to przedstawię go tylko jako pierwszą oznakę jesieni.

Stocznia Gdańsk S.A.

Świat stoczni

Ilekroć byłam pod Pomnikiem Stoczniowców, tylekroć zaglądałam za kraty bramy i zastanawiałam się, co też kryje się za nią, jak też ta stocznia może wyglądać. Rzadko ma się szczęście i okazję, by zajrzeć za tę bramę, na przykład gdy na terenie stoczni jest jakaś wystawa albo nowatorskie przedstawienie teatralne. Poza tym stocznia jest zamknięta dla zwiedzających, bądź co bądź buduje się w niej jeszcze statki.

Gdybym nie wbijała Sławkowi do głowy, żeby pokazał mi Gdańsk, i to dokładnie, to miejsce to pewnie pozostałoby białą plamą na mojej mapie Gdańska. A on wynalazł coś wspaniałego: „Subiektywna Linia Autobusowa”, dziewięćdziesięciominutowa wycieczka po terenie stoczni. Najlepsze w tym wszystkim jest, to, że wycieczka oprowadzana jest przez byłego pracownika stoczni, który jej historię przeplata własnymi doświadczeniami i przeżyciami. Kiedy autobus ruszył na teren stoczni, właśnie wyjeżdżał z niej autobus pełen robotników, którzy skończyli swoją zmianę. Zmęczone twarze, nieco rozbawione na widok turystów, którzy na własne życzenie wiezieni byli w przeciwną stronę.

Chociaż nie spełniły się moje nadzieje, że będziemy oprowadzani po stoczni przez weterana z długą brodą, to i tak czymś niesamowitym było poznawanie Gdańska po przeniesieniu się w tak niepowtarzalne i witalne miejsce. Choć raz dane mi było spojrzeć na Gdańsk od wewnątrz stoczni. Jej teren jest tak rozległy i wyposażony we wszystko, co jest potrzebne do życia, jest jak miasto w mieście, swoisty kosmos. Jest to z pewnością jedna z przyczyn ukształtowania się wśród stoczniowców tak wielkiej samoświadomości … Na takim obrzeżu, z zewnętrznej perspektywy siłą rzeczy rozwijają się inne sposoby postrzegania. A oprócz tego – jakże bardzo jest to nabrzmiałe znaczeniem – buduje się tam konstrukcje, którymi można dotrzeć przez morze ku innym brzegom …

Wszędzie obowiązkowo piołun, parę firletek, cały teren pokryty jest soczystą i bujną zielenią, roślinność z wielkim apetytem pochłania rozrzucone wszędzie metalowe części, przydając całemu otoczeniu czegoś bardzo przypadkowego, swobodnego. Niech się rozrasta, jeśli chce. Kimże my jesteśmy, by jej tego zabronić. W jednym ze starych ceglanych budynków pracował Lech Wałęsa. Kończąc oprowadzanie, nasz przewodnik powiedział, że Wałęsy nie należy ślepo wielbić, jednak trzeba uznać rolę, jaką odegrał w tamtym czasie, to jak najbardziej.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Pisanie ciałem

Tak, oczywiście, pisanie na samym początku i najczęściej odbywa się w głowie. Następnie, wędrując przez rękę, przelewane jest na papier, albo, mniej romantycznie – wprowadzane do dokumentu w edytorze Word. Zbytnim uproszczeniem byłoby myślenie, że te części ciała są jedynymi, które zaangażowane są w proces pisania lub z jego powodu są narażone na wysiłek...

Pisarze (np. John von Düffel, m.in.) to najczęściej ludzie mocno trenujący swoje ciało, zarówno przy biurku, jak i w wodzie, na bieżni czy w siłowni. Zrównoważenie tego wszystkiego, co dzieje się w głowie staje się konieczne, aby przeżyć. Wydaje się, że określony poziom kondycji fizycznej wpływa też na kondycję w czasie pisania.
Istnieje jednak oddziaływanie na ciało piszącego, którego nie da się przewidzieć lub zniwelować ani za pomocą odpowiedniej pozycji siedzącej ani przez wystarczającą ilość ćwiczeń fizycznych, rzadko się o tym słyszy i właściwie niczego na ten temat do tej pory jeszcze nie czytałam.

Jest to oddziaływanie opisywanych historii wprost na ciało. W zależności od tego, co piszę, nad jaką sceną pracuję, może ona mnie w całkowicie fizyczny sposób przytłoczyć, wyczerpać, wyssać z sił. Nie ma to nic wspólnego z momentem pisania, tylko konkretnie z jego treścią. Kiedyś opisywałam sytuację, w której u mojego protagonisty nastąpiło załamanie – w tym punkcie doszłam do połowy swojej pierwszej powieści – wówczas i ja padłam jak na komendę i wstałam dopiero po dwóch dniach gorączkowania.

Podczas pisania nie pracuje się wyłącznie głową, pisanie to również praca fizyczna, w bardzo dosłownym znaczeniu. Dziś przed południem napisałam scenę, w której mi coś kompletnie nie pasuje, od razu ogarnęło mnie osobliwe poczucie, że dzisiaj nie uda mi się już zrobić niczego mądrego. Powinnam ewentualnie zjeść coś na obiad, ale jeszcze nie jestem całkiem pewna. Może lepiej powinnam poczytać? Rano skończyłam czytać wspaniałą książkę, wreszcie: Miłość w czasach cholery, Gabriela Garcii Márqueza. Nie chcę nawet myśleć o tym, co ten człowiek musiał przechodzić w trakcie pisania tej książki.

środa, 19 sierpnia 2009

Stolica kulturalna. Czy będzie nią Gdańsk?

Wczoraj byłam ze Sławkiem w lokalu przy ulicy Piwnej i wypiłam dużo kawy. Sławek pracuje w specjalnie stworzonym biurze projektowym, w którym toczą się prace nad planami, w oparciu o które Gdańsk będzie się ubiegał o miano europejskiej stolicy kulturalnej w roku 2016. Albo dokładniej mówiąc – jednej z dwu stolic kulturalnych, bowiem jeśli już teraz wiadomo, że jednym z obu miast ma być miasto polskie, to drugie będzie leżało w Hiszpanii.
Do konkursu stanęło dostojne grono polskich miast: między innymi Warszawa, Łódź i Lublin. Kraków nie, powiedział z ulgą Sławek, Kraków był już stolicą kulturalną kilka lat temu.

Tak więc najmądrzejsze i najbardziej obeznane w kwestiach kultury głowy w konkurujących ze sobą miastach siedzą w swoich biurach i opracowują koncepcje, zastanawiając się nie tylko nad tym, jakie imprezy mogłyby się odbyć, ale i nad tym, jak mogliby w dłuższej perspektywie wzbogacić krajobraz kulturalny swojego miasta. Ambitne zadanie. Kiedy podano nam pierwszą kawę, wydawało mi się to jednak dziecinną igraszką. Przecież Gdańsk powinien właściwie automatycznie zostać zwycięzcą, reszta to zwykła formalność. Jeszcze dwie albo trzy kawy i wszystko okazuje się znacznie bardziej skomplikowane. O ile dla mnie jako Niemki Gdańsk w sposób oczywisty wywołuje wyraźne konotacje kulturalne – w dużej mierze dzięki Günterowi Grassowi – to w polskich głowach wygląda to zupełnie inaczej.

W Polsce, jak powiedział Sławek, Gdańsk ma polityczny, historyczny „posmak”, który jest silniejszy niż wszystko inne. Oczywiście są sławni autorzy, tacy jak Chwin czy Huelle, którzy w swoich dziełach zajmują się fenomenem Gdańska, nie są oni jednak w stanie całkowicie przykryć tej najnowszej, politycznej przeszłości Gdańska. No i poza tym nastawienie samych Gdańszczan – oni sami patrzą na swoje miasto najbardziej krytycznym okiem. Nic tu się nie będzie działo, nic się nie zmieni, nie pojawi się tu nic interesującego.

Nie dopuszczałam do siebie takiego obrazu Gdańska. Gdybym sama miała wymienić trzy miasta w Polsce, które najbardziej kojarzą mi się z kulturą, to Gdańsk z całą pewnością znalazłby się wśród nich. Kultura to coś więcej niż taniec, teatr, koncerty. Kultura jest zbiorowiskiem wszelkich fenomenów danego miasta, a tych zaiste jest w Gdańsku dosyć. Fakt, że polityka i historia mają tu też coś do powiedzenia wcale nie jest niekorzystny, a wręcz stanowi podłoże tego, czym jest to miasto.