piątek, 20 listopada 2009
Lasy Oliwskie
Listopad rozpieszcza miasto – kryształowo czyste powietrze i oślepiające słońce! Wyjazd z Andrzejem do Oliwy. Najpierw obowiązkowa przechadzka koło pogrążonych w głębokim śnie willi (od razu przyszła mi na myśl Śpiąca Królewna!), dalej droga prowadziła obok parku i katedry, wzdłuż Rynku, aż zostawiliśmy za sobą młyn.
Na drodze prowadzącej w górę do platformy widokowej liście ścielą się po kolana! Brodziliśmy w bukowym listowiu jak dzieci, śmialiśmy się aż do ochrypnięcia i rozbolały nas gardła od chłodnego powietrza. Ciężko dysząc, dotarliśmy na górę, popatrzyliśmy w stronę morza, z tyłu widać było kościół Mariacki, całkiem po lewej Sopot, a za nami – las, moreny. Tak pięknie, że zapiera dech w piersiach.
Andrzej powiedział, że w Sopocie można nawet jeździć na nartach. Co prawda niezupełnie tak jak w górach, ale zawsze to coś…
Powoli dochodzę do przekonania, że w Gdańsku niemożliwe jest tylko to, co nie istnieje.
czwartek, 19 listopada 2009
Ex oriente lux
Raniuteńko, bardzo wcześnie rano, zanim jeszcze słońce zdąży zupełnie wzejść, jedynym towarzystwem nad Motławą są wędkarze. Samo miasto śpi jeszcze, ulica Mariacka jak wymieciona, cisza i spokój.
Czasami przemknie gdzieś kot. Nie widać i nie słychać żadnych ptaków. Można by niemal usłyszeć wodę chlupoczącą o Długie Pobrzeże, tak cicho było dziś o poranku.
Zatem i ja muszę lekko stąpać, żeby nie robić hałasu, nie budzić ludzi. Idę cicho w coraz jaśniejszym świetle wstającego dnia – przyjaciel miał nocną służbę w policji i zaprosił mnie na wczesnoranne śniadanie z kawą i pączkami.
Dolne Miasto o świcie – jeszcze bardziej oddalone od rzeczywistości, bardziej rozespane niż zazwyczaj. Wydaje się, że po drugiej stronie rzeki jest jeszcze noc, pomimo światła, które nadchodząc od wschodu, rozściela się na dachach i domach…
Następny etap to mieszkanie Andrzeja. Wychodzę na mały balkon na ósmym piętrze – tu na górze mocno wieje – i patrzę na Biskupią Górkę. W ręku gorąca kawa – teraz już mogę budzić się razem z Gdańskiem.
Czasami przemknie gdzieś kot. Nie widać i nie słychać żadnych ptaków. Można by niemal usłyszeć wodę chlupoczącą o Długie Pobrzeże, tak cicho było dziś o poranku.
Zatem i ja muszę lekko stąpać, żeby nie robić hałasu, nie budzić ludzi. Idę cicho w coraz jaśniejszym świetle wstającego dnia – przyjaciel miał nocną służbę w policji i zaprosił mnie na wczesnoranne śniadanie z kawą i pączkami.
Dolne Miasto o świcie – jeszcze bardziej oddalone od rzeczywistości, bardziej rozespane niż zazwyczaj. Wydaje się, że po drugiej stronie rzeki jest jeszcze noc, pomimo światła, które nadchodząc od wschodu, rozściela się na dachach i domach…
Następny etap to mieszkanie Andrzeja. Wychodzę na mały balkon na ósmym piętrze – tu na górze mocno wieje – i patrzę na Biskupią Górkę. W ręku gorąca kawa – teraz już mogę budzić się razem z Gdańskiem.
wtorek, 17 listopada 2009
Pracowity dzień
Edukacyjna odyseja przez Gdańsk! W każdym razie takie odniosłam wrażenie…
Zaczęła się dziś o siódmej rano przejazdem tramwajem przez Wrzeszcz do Oliwy, na Uniwersytet Gdański. Tam w Instytucie Germanistyki czekało kilkudziesięciu studentów, z którymi przeprowadzam mały blok seminaryjny: O nowej literaturze niemieckiej ostatnich dziesięciu, dwudziestu lat, oraz krótki kurs przygotowawczy pisania kreatywnego.
Pani profesor, która zwykle prowadzi te zajęcia (literatura XX wieku) powiedziała mi co prawda wcześniej, że są to studenci 5 semestru, jednak byłam zaskoczona ich kompetencją językową. I wówczas, będąc tam, na trzecim piętrze uniwersytetu, o 8 rano, ogarnęło mnie ciche uczucie szczęścia – jak to wspaniale, że w Gdańsku są tak dobrze wykształceni, dwujęzyczni ludzie… W tym momencie stanowiło to dla mnie doskonałe nawiązanie do minionych czasów, to była świadomość (językowa), przed którą można jedynie chylić czoła.
Oczywiście to miało miejsce w Instytucie Germanistyki, na ulicy wprawdzie też można się z czymś takim spotkać, ale rzecz jasna rzadziej… Jednak mimo wszystko to zadziwiające, jak bardzo zbliżający i budujący zgodę może być fakt tak dobrego opanowania języka obcego. Zwłaszcza, gdy jest to język mający tak wiele wspólnego z miejscem, w którym się żyje.
W przyszłym tygodniu zatem następna część seminarium: Szkicowanie postaci oraz przestrzenie, miejsca, atmosfera. Najpierw jednak czekała mnie duża dawka herbaty – po zajęciach na uniwersytecie było spotkanie w Centrum Herdera, gdzie na początku grudnia również będę miała wykład. (Dokładniejsze informacje podam w najbliższym czasie).
Zaczęła się dziś o siódmej rano przejazdem tramwajem przez Wrzeszcz do Oliwy, na Uniwersytet Gdański. Tam w Instytucie Germanistyki czekało kilkudziesięciu studentów, z którymi przeprowadzam mały blok seminaryjny: O nowej literaturze niemieckiej ostatnich dziesięciu, dwudziestu lat, oraz krótki kurs przygotowawczy pisania kreatywnego.
Pani profesor, która zwykle prowadzi te zajęcia (literatura XX wieku) powiedziała mi co prawda wcześniej, że są to studenci 5 semestru, jednak byłam zaskoczona ich kompetencją językową. I wówczas, będąc tam, na trzecim piętrze uniwersytetu, o 8 rano, ogarnęło mnie ciche uczucie szczęścia – jak to wspaniale, że w Gdańsku są tak dobrze wykształceni, dwujęzyczni ludzie… W tym momencie stanowiło to dla mnie doskonałe nawiązanie do minionych czasów, to była świadomość (językowa), przed którą można jedynie chylić czoła.
Oczywiście to miało miejsce w Instytucie Germanistyki, na ulicy wprawdzie też można się z czymś takim spotkać, ale rzecz jasna rzadziej… Jednak mimo wszystko to zadziwiające, jak bardzo zbliżający i budujący zgodę może być fakt tak dobrego opanowania języka obcego. Zwłaszcza, gdy jest to język mający tak wiele wspólnego z miejscem, w którym się żyje.
W przyszłym tygodniu zatem następna część seminarium: Szkicowanie postaci oraz przestrzenie, miejsca, atmosfera. Najpierw jednak czekała mnie duża dawka herbaty – po zajęciach na uniwersytecie było spotkanie w Centrum Herdera, gdzie na początku grudnia również będę miała wykład. (Dokładniejsze informacje podam w najbliższym czasie).
niedziela, 15 listopada 2009
Dolny Wrzeszcz
Nie należy chwalić tygodnia nim nadejdzie niedziela – bo o ile jeszcze wczoraj była przepiękna pogoda, to dziś panuje tylko mokry chłód listopadowy… Wszystko jest zasnute mgłą, od czasu do czasu niebo postanawia spuścić trochę mżawki. Mimo to Michał, jego mały synek Mateusz i ja zdecydowaliśmy się, by wreszcie wybrać się na spacer, o którym już od dawna mówiliśmy –
po Dolnym Wrzeszczu, miejscu, gdzie Michał spędził swoje dzieciństwo.
Szliśmy koło Storchenhaus [„bociani dom” – potoczna nazwa przedwojennej kliniki położniczej, obecnie Szpital Kliniczny nr 2 – przyp. tłum.] ("tutaj urodził się Grass i ja"), a dalej do potoku Strzyży, gdzie banda chłopaków z tamtego czasu kąpała się latem, opuszczała się po wierzbach na niewielki piaszczysty brzeg. Puszczali statki, wyskakiwali z wody, uciekając z krzykiem przed pijawkami. Dzisiaj Strzyża jest uregulowana, obetonowana, niewiele miejsca pozostaje tu na fantazję czy dziecięce zabawy. Teraz to już wspomnienia, którymi można się dzielić z innymi… zawsze tylko one pozostają.
Następnie w okolicy ulicy Hallera – sklepik, w którym chłopcy wydawali całe swoje kieszonkowe na samochodziki i gumy do żucia z naklejkami. Małe skarby. Wtedy, jak opowiadał Michał, nie było tu prawie żadnych samochodów (a było to nie 50, tylko 20 lat temu), było za to o wiele więcej zarośli i krzaków niż dzisiaj. Co rano cała wróbla orkiestra ćwiczyła tu swoje symfonie.
Ogródki sąsiadów niedaleko Hallera, gdzie chodziło się na cudze truskawki i inne owoce, park, w którym bawiło się w wojnę. Wszystko to nagle zrobiło się takie małe. Mały Mateusz za każdym razem robił wielkie oczy, kiedy ojciec opowiadał mu, że bawił się tutaj jako chłopiec. Jakby słuchał historii z dawnych, dawnych czasów.
po Dolnym Wrzeszczu, miejscu, gdzie Michał spędził swoje dzieciństwo.
Szliśmy koło Storchenhaus [„bociani dom” – potoczna nazwa przedwojennej kliniki położniczej, obecnie Szpital Kliniczny nr 2 – przyp. tłum.] ("tutaj urodził się Grass i ja"), a dalej do potoku Strzyży, gdzie banda chłopaków z tamtego czasu kąpała się latem, opuszczała się po wierzbach na niewielki piaszczysty brzeg. Puszczali statki, wyskakiwali z wody, uciekając z krzykiem przed pijawkami. Dzisiaj Strzyża jest uregulowana, obetonowana, niewiele miejsca pozostaje tu na fantazję czy dziecięce zabawy. Teraz to już wspomnienia, którymi można się dzielić z innymi… zawsze tylko one pozostają.
Następnie w okolicy ulicy Hallera – sklepik, w którym chłopcy wydawali całe swoje kieszonkowe na samochodziki i gumy do żucia z naklejkami. Małe skarby. Wtedy, jak opowiadał Michał, nie było tu prawie żadnych samochodów (a było to nie 50, tylko 20 lat temu), było za to o wiele więcej zarośli i krzaków niż dzisiaj. Co rano cała wróbla orkiestra ćwiczyła tu swoje symfonie.
Ogródki sąsiadów niedaleko Hallera, gdzie chodziło się na cudze truskawki i inne owoce, park, w którym bawiło się w wojnę. Wszystko to nagle zrobiło się takie małe. Mały Mateusz za każdym razem robił wielkie oczy, kiedy ojciec opowiadał mu, że bawił się tutaj jako chłopiec. Jakby słuchał historii z dawnych, dawnych czasów.
piątek, 13 listopada 2009
Światła ile tylko zechcesz
Dzisiaj znów po raz pierwszy od dłuższego czasu – słoneczny dzień o takiej mocy, że przed południem nic nie było w stanie utrzymać mnie przy biurku, dlatego wskoczyłam w swój wełniany sweter i wybiegłam klatką schodową na ulicę, łapczywie wciągnęłam haust powietrza i oślepiona słońcem przymrużyłam oczy.
Bez wątpienia były to warunki na moją standardową trasę przez Dolne Miasto, do Śluzy, koło bastionów i wreszcie wkoło Placu Wałowego na Stare Przedmieście. Pierwszy raz tej jesieni było tak zimno, że ślina wypluta przez kogoś na chodnik była zamarznięta, lodowe lusterka drobnych kałuż silnym blaskiem odrzucały promienie słoneczne z powrotem w górę. Każda dziura, każdy kąt i każdy róg ulicy był skąpany w świetle: kioski w podwórzach Łąkowej, ogródki przed niszczejącymi willami.
To było światło jak nóż sekcyjny, nic się przed nim nie ukryło. Nie ukrył się odpadający tynk na garażach przy Dobrej ani misternie wycyzelowane poręcze balkonowe przy Polnej albo Zielonej. Z tyłu nad Motławą siedziało więcej wędkarzy niż zwykle, jakby tylko czekali na dobrą pogodę, jakby i ryby czekały na dobrą pogodę i tak jakby obie strony zeszły się na umówione spotkanie.
Przy Śluzie roboty budowlane, a więc naciągam czapkę na twarz i szybko idę dalej, przy Bramie Nizinnej tradycyjny chaos, samochody nauki jazdy jak zwykle gromadzą się na Dolnym Mieście i Przedmieściu. Trzeba dać odpór temu natłokowi, wspiąć się na bastion Żubr i stamtąd popatrzeć sobie na Biskupią Górkę; nie, lepiej pójść na Plac Wałowy, zajrzeć do Wydziału Rzeźby w Małej Zbrojowni, sprawdzić też, czy stara fontanna zapełniła się już po brzegi butwiejącymi liśćmi (zapełniła się).
I wreszcie droga powrotna przez Rzeźnicką. Czar nagle uleciał. Pozostał jednak za mną, na Placu Wałowym – tam jest jego dom.
środa, 11 listopada 2009
Święto Niepodległości
Dzisiaj, 11 listopada, Polska obchodziła Święto Niepodległości – dokładnie 91 lat temu, po zakończeniu pierwszej wojny światowej, odzyskała ponownie suwerenność. Jest to więc nie tylko Święto Niepodległości, lecz także dzień radości i patriotyzmu – na ścianach wszystkich domów powiewają biało-czerwone flagi, dzieci biegają z chorągiewkami, niektóre są wielkości ich twarzy, inne tak duże, jak one same.
To była środa stanu wyjątkowego! Wszystkie sklepy zamknięte (prawie wszystkie – a w tych paru otwartych ludzie tłoczyli się, stali w kolejkach wychodzących aż na ulicę. Żeby kupić sobie dwa jabłka stałam chyba 10 minut przed sklepem na Ogarnej), otwarte kawiarnie w Śródmieściu były kompletnie przepełnione. No i te wędrujące tłumy ludzi!
Kto by pomyślał o czymś takim w sierpniu, kiedy Szeroką i Długą ciągnęły gromady turystów? A teraz, w listopadzie, z domów wyszli Gdańszczanie i zawładnęli Śródmieściem! Ludzka masa w bieli i czerwieni.
Wszyscy, którzy się zagapili i dziś nie mieli jeszcze w ręku żadnej chorągiewki, flagi, szala czy kurtki w tych barwach mogli się zaopatrzyć u kobiety stojącej z małym wózkiem na skrzyżowaniu Tkackiej i Długiej – było tam wszystko, czego tylko patriotyczna dusza zapragnie, leżało na wózku i czekało na kupujących.
Niemniej większość przechodniów była już dobrze wyposażona. Jednego jednak nigdzie nie można było kupić, dlatego tym piękniej było na to popatrzeć – na radość i wesoły nastrój ludzi dookoła.
Towarzyszyło temu też uczucie, że cieszyli się nie tylko dlatego, że mieli dzień wolny od pracy, ale i dlatego, że było co świętować.
To była środa stanu wyjątkowego! Wszystkie sklepy zamknięte (prawie wszystkie – a w tych paru otwartych ludzie tłoczyli się, stali w kolejkach wychodzących aż na ulicę. Żeby kupić sobie dwa jabłka stałam chyba 10 minut przed sklepem na Ogarnej), otwarte kawiarnie w Śródmieściu były kompletnie przepełnione. No i te wędrujące tłumy ludzi!
Kto by pomyślał o czymś takim w sierpniu, kiedy Szeroką i Długą ciągnęły gromady turystów? A teraz, w listopadzie, z domów wyszli Gdańszczanie i zawładnęli Śródmieściem! Ludzka masa w bieli i czerwieni.
Wszyscy, którzy się zagapili i dziś nie mieli jeszcze w ręku żadnej chorągiewki, flagi, szala czy kurtki w tych barwach mogli się zaopatrzyć u kobiety stojącej z małym wózkiem na skrzyżowaniu Tkackiej i Długiej – było tam wszystko, czego tylko patriotyczna dusza zapragnie, leżało na wózku i czekało na kupujących.
Niemniej większość przechodniów była już dobrze wyposażona. Jednego jednak nigdzie nie można było kupić, dlatego tym piękniej było na to popatrzeć – na radość i wesoły nastrój ludzi dookoła.
Towarzyszyło temu też uczucie, że cieszyli się nie tylko dlatego, że mieli dzień wolny od pracy, ale i dlatego, że było co świętować.
poniedziałek, 9 listopada 2009
Dziedzictwo i cytaty
Nawet jeśli obraz (ulic) miasta zmienia się wraz z biegiem historii, wiele jego dawnych elementów można jednak nadal rozpoznać, choćby nie zostały one odbudowane czy też przebudowane z wiernym oddaniem szczegółów. Architekturę również można cytować, czerpiąc z bogatego dziedzictwa historii miasta i jego zabudowy.
W okolicy, w której mieszkam wszystko, prócz kościołów na początku i na końcu ulicy, trzeba było odbudować. Nie trzymano się przy tym każdego detalu. Mimo to dostosowano się do (niegdyś) panującego tu stylu – odtworzono zabudowę szczytową, wąskie fasady. Oczywiście tutaj budynki nie są tak wymuskane jak na Długiej czy Piwnej, niemniej jednak – zachowały właściwe formy.
Style architektoniczne zmieniają się, ulegają nieustannej mutacji (skutki wątpliwej nieraz „ewolucji” można znaleźć chyba na całym świecie) – pomimo tego wciąż udaje się powracać do własnego dziedzictwa estetycznego, godząc postęp z tradycją.
Wśród najbardziej udanych przedstawicieli tej najnowszej architektury, która współzawodniczy z hanzeatyckim, gdańskim stylem, znajduje się kilka domów mieszkalnych stojących pomiędzy Starym Przedmieściem a Dolnym Miastem, oprócz tego projekty kompleksu budynków koło Żurawia także wzorują się na technice mimikry – wtopienia się w otoczenie i, na ile to możliwe, nie rzucania się w oczy. Polega to na przejęciu formy, zabawie z doborem materiałów – dużo okien, szkło, dzielenie elewacji.
Gdańsk – miejsce żywe i rozwijające się. Warto popatrzeć na teraźniejszość i spoglądać w przyszłość, nie tylko w przeszłość!
W okolicy, w której mieszkam wszystko, prócz kościołów na początku i na końcu ulicy, trzeba było odbudować. Nie trzymano się przy tym każdego detalu. Mimo to dostosowano się do (niegdyś) panującego tu stylu – odtworzono zabudowę szczytową, wąskie fasady. Oczywiście tutaj budynki nie są tak wymuskane jak na Długiej czy Piwnej, niemniej jednak – zachowały właściwe formy.
Style architektoniczne zmieniają się, ulegają nieustannej mutacji (skutki wątpliwej nieraz „ewolucji” można znaleźć chyba na całym świecie) – pomimo tego wciąż udaje się powracać do własnego dziedzictwa estetycznego, godząc postęp z tradycją.
Wśród najbardziej udanych przedstawicieli tej najnowszej architektury, która współzawodniczy z hanzeatyckim, gdańskim stylem, znajduje się kilka domów mieszkalnych stojących pomiędzy Starym Przedmieściem a Dolnym Miastem, oprócz tego projekty kompleksu budynków koło Żurawia także wzorują się na technice mimikry – wtopienia się w otoczenie i, na ile to możliwe, nie rzucania się w oczy. Polega to na przejęciu formy, zabawie z doborem materiałów – dużo okien, szkło, dzielenie elewacji.
Gdańsk – miejsce żywe i rozwijające się. Warto popatrzeć na teraźniejszość i spoglądać w przyszłość, nie tylko w przeszłość!
Etykiety:
ARCHITEKTURA,
BUDYNEK,
DZIEDZICTWO,
GDAŃSK,
HISTORIA,
PAMIĘĆ
Subskrybuj:
Posty (Atom)